Nawet
nie wiedziałam kiedy zapadł zmrok. Przemykaliśmy ciemnymi, wręcz
opustoszałymi korytarzami, omijając wszelaką straż. W gruncie
rzeczy częste zakręty nie są tak pomocne jak sądziłam. Ostrożnie
stawiałam każdy krok, uważając na każdy stuk, każde
skrzypnięcie. Miękko kładłam stopy, wiodąc prym w tej naszej
grupie ucieczkowej. Wyszkolona w skradaniu, byłam prawie
niesłyszalna i ledwo dostrzegana w cieniu, natomiast Derathel...
Zawsze myślałam, że Leśne Elfy są ludem z dobrze rozwiniętą tą
umiejętnością, bezszelestne, zwinne, lecz mój kompan temu
wszystkiemu przeczył. Aż zaczęłam się zastanawiać jakim cudem
zdołał wcześniej uciec z tego więzienia. O ile mu się to udało.
Delikatnie
wychyliłam się zza niewielkiego załamu, tworzącego płytką wnękę
w ścianie, i rozejrzałam się po szerokim, oświetlonym holu
głównym. Uderzenia okutego obuwia nie wystraszyły mnie, natomiast
nagłe wyłonienie się strażnika sprawiło, że drgnęłam. Czułam,
jak chłopak stojący tuż za mną, wychodzi na środek, aby także
się rozejrzeć. W tym momencie mężczyzna w zbroi zmienił kierunek
i zamiast iść prostopadle do nas, szedł teraz wpatrzony w nasz
korytarz. Machnęłam ręką i przyszpiliłam Bosmera do ściany.
Niestety chłopak wydał z siebie przy tym zduszony, lecz jednak
okrzyk.
Strażnik
odchrząknął nerwowo, a ja byłam pewna, że jego dłoń spoczęła
na rękojeści. Struchlałam, my byliśmy bezbronni. Mocno opierając
się o ścianę, gorączkowo przeszukiwałam swój mózg w celu
znalezienia jakiegoś wyjścia. Na pewno kiedyś wylądowałam w
takiej sytuacji, ja ogołocona z broni, przeciwnik uzbrojony po zęby.
W takich sytuacjach zawsze korzystałam z... magii. Eureka! Tylko
czemu naszła tak późno? Przecież znałam zaklęcia otwierające
zamki, mogłam wyrwać się wcześniej. Blokada. Ktoś, jakiś inny
czarownik, musiał nałożyć blokadę magiczną na całe więzienie,
że nawet nie czułam mocy przepływającej przez moje żyły.
Zacisnęłam
dłonie w pięści i powtarzałam w myślał inkantacje,skupiając
całą moc w górnych kończynach. Między palcami zaczęła
kształtować się ciemno zielona, półprzezroczysta kula. Czułam
mrowienie w opuszkach i przejmujący chłód bijący od zaklęcia.
Wstrzymałam oddech.
Jeszcze
tylko kroków. Dwa... Jeden... Rzuciłam się do przodu, wysyłając
kule mocy wprost w pierś niczego nie spodziewającego się
mężczyzny.
Ciało
strażnika napięło się mocno i tak już pozostało, sparaliżowane
na pół godziny. Złapałam przewracającego się mężczyznę i
ostrożnie odłożyłam na ziemię, tak aby nie zabrzmiał żaden
dźwięk.
Obejrzałam
się na elfa, który wydawał się bardzo zdziwiony, jakby nie
dostrzegł zagrożenia. Sithisie, jaki cudem on jeszcze żyje?! Chyba
jedynie dzięki przychylności strażników o tych bardziej miękkich
sercach, którzy „udawali”, że go nie widzą.
Pokręciłam
głową z dezaprobatą, a następnie przywołałam go do siebie
gestem. Niepewnie się zbliżył, stukając więziennym obuwiem. Jak
to możliwe, że wcześniej to mi nie przeszkadzało? Zwracałam już
uwagę na jego głośny, dyszący oddech, ociężałe kroki, ale nie
zauważyłam, że i moje obuwie wydaje z siebie stukot, nie ważne
jak cicho chciałam stanąć.
-Ściągaj
buty!-rzuciłam szybko szeptem, sama pozbywając się tej części
garderoby. Okropne obuwie wylądowało upchnięte w najciemniejszy
kąt, a chłód kamiennej podłogi przechodził na stopy. Było mi
zimno, ale poruszaliśmy się cicho, a to było teraz ważniejsze.
Przemknęliśmy
się przez ten duży hol niezauważeni i o trzy tony ciszej. Dalsze
korytarze prowadziły w górę, będąc coraz mocniej oświetlone. W
końcu dotarliśmy do drzwi, prawie identycznych jakie były u
wejścia do lochów. Stanęłam niepewnie. Przez szczelinę sączyło
się pomarańczowe światło pochodni, a zza drewna dobiegało
głośne, głębokie chrapanie.
-Nie
stój tak!-usłyszałam za sobą ponaglenie.-Facet śpi jak zabity i,
jeśli chcesz swój sprzęt, to jedyna droga-dodał widząc mój
karcący wzrok. Trafił w sedno, nie mogłam, nie potrafiłam
zostawić tu tego całego sprzętu. W zasadzie to była większość
z tego co miałam, reszta spoczywała w pustym domu w Cheydinhalu,
gdzie poza dwiema skrzyniami i łożem był tylko pusty, nieużywany
kominek.
Głośno
wypuściłam powietrze, nie zważając na ostrożność i delikatnie
otworzyłam drzwi. Zawiasy wydały przeraźliwy jęk, lecz mężczyzna
śpiący na niewygodnym, drewnianym krześle nie poruszył się
choćby o cal. Powoli weszłam do pomieszczenie na wszelki wypadek
skradając się na samych palcach. Pokój był mały, większą jego
część zajmowało biurko, za którym schowane były potężne
skrzynie i szafy oraz półki zawalone dokumentami, naprzeciw stało
proste krzesło. Na przeciwległej ścianie znajdowało się dwoje
drzwi, oddalone od siebie całą długością ściany. Skrzydło po
prawej było nieco uchylone, kątem oka widziałam przerzucającego
się Cesarskiego, zapewne drugiego strażnika.
Derathel
wyminą mnie szybko i rzucił się do kufra. Pociągnął do góry
wieko, które bez problemu uniosło się, ukazując dwie kupki
złożonych ubrań i innych przedmiotów. Chłopak wyciągnął oba
stosy, mój był wyraźnie mniejszy, na złożonym mundurze leżała
średniej wielkości sakiewka, pęk kluczy oraz mapa. Bosmer szybko
zrzucił z siebie ubrania i zaczął przebierać się pośpiesznie.
Poszłam
w jego ślady. Szybko naciągnęłam materiał i zapięłam go
dokładnie. Przyjrzałam się swojemu odbiciu w brudnym lustrze,
które wisiało nad kufrem. Na ramieniu ziało długie rozdarcie,
materiał był postrzępiony, a spod spodu ział bandaż.
Przejechałam palcami po krawędzi dziury na brzuchu. Ona była dla
odmiany całkiem gładka, regularna.
-Gdzie
moja broń?-zapytałam cicho, patrząc na puste dno skrzyni. Czułam
się naga, mimo że odzienia miałam więcej niż elf, brakowało mi
tych ostrzy z ebonu i stali. Chłopak wskazał szybko na dużą
szafę, nie przestając przeglądać swoich rzeczy. Otworzyłam
powoli drzwi. Uśmiechnęłam się pod nosem na widok lśniącej
klingi Umbry. Szybko wyciągnęłam ją i resztę sztyletów, a
następnie umieściłam je w zwyczajowym miejscach. Zarzuciłam
strzały i łuk na plecy i wzięłam do ręki krótką broń, która
przypominała mi na myśl skarłowaciałą katanę. Miecz nie
zachwycał ani wyszukanym materiałem z którego wykonano ostrze, ani
wyprofilowaną rękojeścią. Był to najprostsza, najtańsza,
najbardziej powszechna broń jaką widziałam. Prawie każdy
mieszkaniec Cyrodiil miał taką w domu. Klinga była wyszczerbiona,
widać było, że nie jest najnowsza, ale stara i wysłużona.
Bez
słowa wyciągnęłam miecz w kierunku jego właściciela. Derathel
spojrzał na mnie i, z nieco zawstydzonym uśmiechem, chwycił broń.
Cicho wyszliśmy zza biurka i przystanęliśmy przed drzwiami. Bosmer
popchnął je i moim oczom ukazało się podwórze zamkowe wraz z
wyjściem do reszty miasta.
-Chodź.-usłyszałam,
kiedy chłopak chwycił mnie za dłoń i pociągnął w ciemną noc.
Pochyleni przemykaliśmy wzdłuż muru. Przeskakując przez większe
krzaki i omijając gałęzie drzew, dotarliśmy do krawędzi łuku,
który prowadził nas do miasta. Spoza muru widziałam część
stalowego pancerza jednego za strażników. Było ich dwóch, na
pewno, ale nas także było dwoje.
Jednym,
potężnym susłem wskoczyłam na drugą stronę przejścia,
zostawiając Derathela bez słowa wyjaśnienia. Przylgnęłam
natychmiast do kamienia, oczekując jakiś oznak niepokoju wśród
mężczyzn. Oni jednak stali niewzruszeni. Odetchnęłam z ulgą i
spojrzałam na Bosmera, który wpatrywał się we mnie zdziwiony,
nieco zirytowany i zaniepokojony. Wyciągnęłam swój miecz, jak
najciszej potrafiłam i wskazałam koniec rękojeści, a następnie
metalowy hełm na głowach strażników. Chłopak tylko pokiwał
głową i odrobinę przerażony patrzył, jak moje trzy, wyprostowane
palce stopniowo się zginają, dając znak do ataku.
Wyskoczył
nieco za szybko, lecz nie zamierzałam stać bezczynnie i także
zaatakowałam. Potężny cios w potylicę natychmiast ogłuszył
strażników. Wyszliśmy szybkim krokiem z dziedzińca. Elf spokojnie
zaczął kroczyć w dół drogi. Chwyciłam go za ramię i
przeciągnęłam przez murek, który chwilę wcześniej
przeskoczyłam. Wydał z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia i twardo
upadł na trawę. Nie czekałam, aż pozbiera resztki swojej
godności, zaczęłam schodzić bardziej stromą stroną pagórka w
stronę płynącej przez miasto rzeki.
-Czemu
nie idziemy normalną drogą, tylko jakimiś dziwnymi
skrótami?-zapytał z pretensją w głosie chłopak, doganiając mnie
w połowie zbocza. Przystanęłam i spojrzałam na niego, a następnie
na pogrążony w ciemnościach zamek Cheydinhalu. Kpiący uśmieszek
wypełzł mi na twarz.
-Bo
„normalnie” uciekałeś sam, a strażnicy przymykali na to oczy.
Teraz uciekasz z więzienia z osobą, która pozbawiła życia
jednego z członków straży, która jest, prawdopodobnie,
najbardziej ściganą osobą w tym mieście. Myślisz, że strażnicy
będą udawać, że nic nie widzą i tym razem?-odpowiedziałam mu
szybko i stanęłam na dużym głazie.-Bo ja myślę, że posłaliby
strzały w twoją stronę bez mrugnięcia okiem. Przestałeś być
lokalnym rzezimieszkiem, któremu większość uchodzi na sucho.
Stałeś się wrogiem, który pomaga innemu wrogowi. Na twoim miejscu
wyjechałabym stąd od razu.-dodałam i, mocno odbijając się od
kamienia, skoczyłam na brzeg strumienia.
Derathel
zamilkł i zrównał się ze mną. Popatrzył na jeden z uboższych
domków, a następnie westchnął głośno. Nie czekałam na
odpowiedź z jego strony, wiedziałam, że trafiłam w sedno. Weszłam
do wody, do wysokości kolan, i zaczęłam brnąć w kierunku mostu,
który znajdował się niedaleko. Schowałam się pod jego drewnianą
konstrukcją i, sprawdziwszy się czy nikt prócz elfa mnie nie
widzi, przepłynęłam na drugą stronę rzeki jednym, porządnym
odbiciem się od dna. Szybko znalazłam się skulona między wysoką
trzciną porastającą ten brzeg. Po chwili z wody tuż przede mną
wyłonił się Bosmer. Powoli, nie zważając na moje nieme
ponaglenia, wygramolił się ze strumienia. Ociekając wodą legł
tuż obok mnie. Mokre kosmyki zachodzące na oczy zagarnął to tyłu.
Położył się na trawie, założył dłonie za głowę i patrzył w
gwiazdy.
-Co
masz zamiar teraz zrobić?-spytał prawie od razu zmęczonym,
znużonym głosem. Popatrzyłam na niego zaintrygowana. Właściwie
sama nie wiedziałam co zrobić. Co prawda oczywistym faktem była
moja wizyta u Matki Nocy, ale nie chciałam się tam udawać tuż po
„incydencie”. Wzruszyłam ramionami.
W
tej samej chwili z zamku wybiegła grupka zbrojnych z pochodniami.
Chłopak zerwał się na równe nogi. Chciał wyjrzeć zza krzaków,
lecz nacisk moich dłoni na jego ramionach skutecznie to zahamował.
-Chyba
już wiedzą, że nawialiśmy. Czas się zwijać z
miasta.-stwierdziłam i pochylona pobiegłam wzdłuż brzegu w
kierunku drugiego mostu. Nie odwracałam się, nie czekałam, nie
przejmowałam się nim. Jeśli pobiegnie, ma nie przeszkadzać, jeśli
nie, cóż, życzę mu najlepszego. Przebiegłam po kładce i
przeskoczyłam niski murek odgradzający średnich rozmiarów, ładny
dom od ulicy. Z pasa odpięłam niewielki kluczyk i przekręciłam go
w drzwiach.
Wpadłam
do środka. Usłyszałam za sobą tylko odgłos cicho zamykanych
drzwi i wbiegłam po schodach na górę. Rzuciłam się w stronę
pierwszego, wypełnionego kufra w całym domu i szybko podniosłam
wieko. W środku leżały ubrania, które nie należały do typowych
przebrań zabójcy. Płócienne bluzki i sukienki, spodnie zrobione z
grubego materiału, przeciętnej jakości buty i obszerny worek
leżały ładnie poskładane na dnie, na nich znajdowała się sakwa
wypełniona septimami*. Chwyciłam wór i szybko zaczęłam wypychać
go ubraniami, zostawiając sobie jeden zestaw na zmianę.
Coś
mnie tknęło i wyjrzałam zza balustradę. Na parterze stał elf,
zdezorientowany patrzył wokoło, nie robiąc kompletnie nic. Już
miałam do niego krzyknąć, lecz usłyszałam stęknięcie bramy.
-Derathel!-szepnęłam
głośno, co w pustym domu brzmiało prawie jak krzyk.-Przekręć
klucz w drzwiach i nie ruszaj się-poleciłam mu szybko, sama
przylegając do ściany przy oknie i ostrożnie przez nie wyglądając.
W chwili gdy zamek w drzwiach delikatnie trzasnął, strażnik
chwycił za klamkę, próbując je otworzyć. Szarpał się chwilę,
lecz później zrezygnował i polecił towarzyszce spojrzeć przez
okna. Kobieta przylgnęła nosem do szyby i przez chwile rozglądała
się po pustym pomieszczeniu. Przekazała koledze wieści i oboje
odeszli do kolejnego domu.
Po
raz kolejny nam się udało. Poczułam ulgę i poczucie kompletnego
bezpieczeństwa. Machnęłam do Bosmera, żeby dołączył do mnie na
górę, po czym ruszyła do kolejnego kufra. Ten zawierał tylko
kilka męskich ubrań, które były po części rzeczami poprzedniego
właściciela, a po części moimi starymi przebraniami, a także
pokaźną ilość zwojów, parę eliksirów oraz worek ze smakołykami
dla konia. Rzuciłam elfowi ubrania, zagarnęłam papiery wraz z
marchwią do wora i zaczęłam przeglądać fiolki. Właściwości
każdego płynu były niezwykłe, lecz ja szukałam tego, który był
najbardziej rzadki z mojej kolekcji. Wreszcie wyciągnęłam mały
słoiczek z ilością eliksiru, starczającego na góra pięć łyków.
Nie
chciałam tracić czasu, noc była jeszcze młoda, a im wcześniej
bym wyruszyła, tym łatwiej byłoby mi uciec. Zrzuciłam mundur
Mrocznego Bractwa i szybko narzuciłam na siebie inne, typowo
mieszczańskie ubrania. Musiałam sprawiać wrażenie niegroźnej
zielarki, więc zostawiłam jedynie Rozszczepiacz Rozumu przy boku i
łuk na plecach, a resztę postanowiłam przerzucić przez wysoki mur
otaczający miasto.
Był
to szalony pomysł, te mury były stworzone do chronienia miasta
przed atakami. Były wysokie na piętnaście, a szerokie na trzy
metry. Do tego szczęk metalu, który rozniósł by się po okolicy,
gdyby ostrza tylko musnęłyby jakikolwiek kamień. Na szczęście
miałam przygotowany plan ucieczki z tego miasta, zawsze miałam.
Byłam
gotowa. Teraz tylko kamuflaż. Odwróciłam się do przebranego elfa
i uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze bawiło mnie robienie z
„ważnych” Cesarskich idiotów. Odkręciłam fiolkę i łyknęłam
odrobinkę.
-Jeden
łyk!-powiedziałam to chłopaka, podając eliksir. Spojrzał na
niego niepewnie, lecz wypił, trochę nawet więcej niż łyk.
Skrzywił się i wzdrygnął, zaciskając oczy. Zaśmiałam się
lekko, to było cudowne w tym eliksirze, dla każdego smakował
inaczej, a dla mnie wcale nie miał smaku. Derathel podniósł powoli
wzrok na mnie. Nie zaskoczyła mnie jego przerażona mina,
wiedziałam, że teraz wyglądam inaczej, prawdopodobnie jak jedna z
wielu ludzi w tym mieście.
On
też zaczął się zmieniać. Jego włosy stały się krótsze i
jaśniejsze, jakby wyblakłe na słońcu. Oczy ściemniały i zamiast
koloru morza, miały barwę smoły. Twarz zaczęła się deformować,
wydłużyła się, jednocześnie zwężając szeroką szczękę.
Uśmiechnęłam się do niego, gdy stanął jako niski, krępy
mężczyzna, patrzący z przerażeniem na mnie.
-Gotowy
na wielką ucieczkę?-spytałam cicho, nie czekając na odpowiedź.
Chwyciłam wór z ubraniami i zarzuciłam go sobie na plecy. Zbiegłam
na dół, uchyliłam okno i wyskoczyłam na zewnątrz, w ciemną,
głośną noc.
~*~
*jednostka
pieniężna w Oblivionie