21.10.2012

Rozdział 4: Eliksir nad eliksiry


Nawet nie wiedziałam kiedy zapadł zmrok. Przemykaliśmy ciemnymi, wręcz opustoszałymi korytarzami, omijając wszelaką straż. W gruncie rzeczy częste zakręty nie są tak pomocne jak sądziłam. Ostrożnie stawiałam każdy krok, uważając na każdy stuk, każde skrzypnięcie. Miękko kładłam stopy, wiodąc prym w tej naszej grupie ucieczkowej. Wyszkolona w skradaniu, byłam prawie niesłyszalna i ledwo dostrzegana w cieniu, natomiast Derathel... Zawsze myślałam, że Leśne Elfy są ludem z dobrze rozwiniętą tą umiejętnością, bezszelestne, zwinne, lecz mój kompan temu wszystkiemu przeczył. Aż zaczęłam się zastanawiać jakim cudem zdołał wcześniej uciec z tego więzienia. O ile mu się to udało.

Delikatnie wychyliłam się zza niewielkiego załamu, tworzącego płytką wnękę w ścianie, i rozejrzałam się po szerokim, oświetlonym holu głównym. Uderzenia okutego obuwia nie wystraszyły mnie, natomiast nagłe wyłonienie się strażnika sprawiło, że drgnęłam. Czułam, jak chłopak stojący tuż za mną, wychodzi na środek, aby także się rozejrzeć. W tym momencie mężczyzna w zbroi zmienił kierunek i zamiast iść prostopadle do nas, szedł teraz wpatrzony w nasz korytarz. Machnęłam ręką i przyszpiliłam Bosmera do ściany. Niestety chłopak wydał z siebie przy tym zduszony, lecz jednak okrzyk.

Strażnik odchrząknął nerwowo, a ja byłam pewna, że jego dłoń spoczęła na rękojeści. Struchlałam, my byliśmy bezbronni. Mocno opierając się o ścianę, gorączkowo przeszukiwałam swój mózg w celu znalezienia jakiegoś wyjścia. Na pewno kiedyś wylądowałam w takiej sytuacji, ja ogołocona z broni, przeciwnik uzbrojony po zęby. W takich sytuacjach zawsze korzystałam z... magii. Eureka! Tylko czemu naszła tak późno? Przecież znałam zaklęcia otwierające zamki, mogłam wyrwać się wcześniej. Blokada. Ktoś, jakiś inny czarownik, musiał nałożyć blokadę magiczną na całe więzienie, że nawet nie czułam mocy przepływającej przez moje żyły.

Zacisnęłam dłonie w pięści i powtarzałam w myślał inkantacje,skupiając całą moc w górnych kończynach. Między palcami zaczęła kształtować się ciemno zielona, półprzezroczysta kula. Czułam mrowienie w opuszkach i przejmujący chłód bijący od zaklęcia. Wstrzymałam oddech.
Jeszcze tylko kroków. Dwa... Jeden... Rzuciłam się do przodu, wysyłając kule mocy wprost w pierś niczego nie spodziewającego się mężczyzny.

Ciało strażnika napięło się mocno i tak już pozostało, sparaliżowane na pół godziny. Złapałam przewracającego się mężczyznę i ostrożnie odłożyłam na ziemię, tak aby nie zabrzmiał żaden dźwięk.

Obejrzałam się na elfa, który wydawał się bardzo zdziwiony, jakby nie dostrzegł zagrożenia. Sithisie, jaki cudem on jeszcze żyje?! Chyba jedynie dzięki przychylności strażników o tych bardziej miękkich sercach, którzy „udawali”, że go nie widzą.

Pokręciłam głową z dezaprobatą, a następnie przywołałam go do siebie gestem. Niepewnie się zbliżył, stukając więziennym obuwiem. Jak to możliwe, że wcześniej to mi nie przeszkadzało? Zwracałam już uwagę na jego głośny, dyszący oddech, ociężałe kroki, ale nie zauważyłam, że i moje obuwie wydaje z siebie stukot, nie ważne jak cicho chciałam stanąć.

-Ściągaj buty!-rzuciłam szybko szeptem, sama pozbywając się tej części garderoby. Okropne obuwie wylądowało upchnięte w najciemniejszy kąt, a chłód kamiennej podłogi przechodził na stopy. Było mi zimno, ale poruszaliśmy się cicho, a to było teraz ważniejsze.

Przemknęliśmy się przez ten duży hol niezauważeni i o trzy tony ciszej. Dalsze korytarze prowadziły w górę, będąc coraz mocniej oświetlone. W końcu dotarliśmy do drzwi, prawie identycznych jakie były u wejścia do lochów. Stanęłam niepewnie. Przez szczelinę sączyło się pomarańczowe światło pochodni, a zza drewna dobiegało głośne, głębokie chrapanie.

-Nie stój tak!-usłyszałam za sobą ponaglenie.-Facet śpi jak zabity i, jeśli chcesz swój sprzęt, to jedyna droga-dodał widząc mój karcący wzrok. Trafił w sedno, nie mogłam, nie potrafiłam zostawić tu tego całego sprzętu. W zasadzie to była większość z tego co miałam, reszta spoczywała w pustym domu w Cheydinhalu, gdzie poza dwiema skrzyniami i łożem był tylko pusty, nieużywany kominek.

Głośno wypuściłam powietrze, nie zważając na ostrożność i delikatnie otworzyłam drzwi. Zawiasy wydały przeraźliwy jęk, lecz mężczyzna śpiący na niewygodnym, drewnianym krześle nie poruszył się choćby o cal. Powoli weszłam do pomieszczenie na wszelki wypadek skradając się na samych palcach. Pokój był mały, większą jego część zajmowało biurko, za którym schowane były potężne skrzynie i szafy oraz półki zawalone dokumentami, naprzeciw stało proste krzesło. Na przeciwległej ścianie znajdowało się dwoje drzwi, oddalone od siebie całą długością ściany. Skrzydło po prawej było nieco uchylone, kątem oka widziałam przerzucającego się Cesarskiego, zapewne drugiego strażnika.

Derathel wyminą mnie szybko i rzucił się do kufra. Pociągnął do góry wieko, które bez problemu uniosło się, ukazując dwie kupki złożonych ubrań i innych przedmiotów. Chłopak wyciągnął oba stosy, mój był wyraźnie mniejszy, na złożonym mundurze leżała średniej wielkości sakiewka, pęk kluczy oraz mapa. Bosmer szybko zrzucił z siebie ubrania i zaczął przebierać się pośpiesznie.

Poszłam w jego ślady. Szybko naciągnęłam materiał i zapięłam go dokładnie. Przyjrzałam się swojemu odbiciu w brudnym lustrze, które wisiało nad kufrem. Na ramieniu ziało długie rozdarcie, materiał był postrzępiony, a spod spodu ział bandaż. Przejechałam palcami po krawędzi dziury na brzuchu. Ona była dla odmiany całkiem gładka, regularna.

-Gdzie moja broń?-zapytałam cicho, patrząc na puste dno skrzyni. Czułam się naga, mimo że odzienia miałam więcej niż elf, brakowało mi tych ostrzy z ebonu i stali. Chłopak wskazał szybko na dużą szafę, nie przestając przeglądać swoich rzeczy. Otworzyłam powoli drzwi. Uśmiechnęłam się pod nosem na widok lśniącej klingi Umbry. Szybko wyciągnęłam ją i resztę sztyletów, a następnie umieściłam je w zwyczajowym miejscach. Zarzuciłam strzały i łuk na plecy i wzięłam do ręki krótką broń, która przypominała mi na myśl skarłowaciałą katanę. Miecz nie zachwycał ani wyszukanym materiałem z którego wykonano ostrze, ani wyprofilowaną rękojeścią. Był to najprostsza, najtańsza, najbardziej powszechna broń jaką widziałam. Prawie każdy mieszkaniec Cyrodiil miał taką w domu. Klinga była wyszczerbiona, widać było, że nie jest najnowsza, ale stara i wysłużona.

Bez słowa wyciągnęłam miecz w kierunku jego właściciela. Derathel spojrzał na mnie i, z nieco zawstydzonym uśmiechem, chwycił broń. Cicho wyszliśmy zza biurka i przystanęliśmy przed drzwiami. Bosmer popchnął je i moim oczom ukazało się podwórze zamkowe wraz z wyjściem do reszty miasta.

-Chodź.-usłyszałam, kiedy chłopak chwycił mnie za dłoń i pociągnął w ciemną noc. Pochyleni przemykaliśmy wzdłuż muru. Przeskakując przez większe krzaki i omijając gałęzie drzew, dotarliśmy do krawędzi łuku, który prowadził nas do miasta. Spoza muru widziałam część stalowego pancerza jednego za strażników. Było ich dwóch, na pewno, ale nas także było dwoje.

Jednym, potężnym susłem wskoczyłam na drugą stronę przejścia, zostawiając Derathela bez słowa wyjaśnienia. Przylgnęłam natychmiast do kamienia, oczekując jakiś oznak niepokoju wśród mężczyzn. Oni jednak stali niewzruszeni. Odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na Bosmera, który wpatrywał się we mnie zdziwiony, nieco zirytowany i zaniepokojony. Wyciągnęłam swój miecz, jak najciszej potrafiłam i wskazałam koniec rękojeści, a następnie metalowy hełm na głowach strażników. Chłopak tylko pokiwał głową i odrobinę przerażony patrzył, jak moje trzy, wyprostowane palce stopniowo się zginają, dając znak do ataku.

Wyskoczył nieco za szybko, lecz nie zamierzałam stać bezczynnie i także zaatakowałam. Potężny cios w potylicę natychmiast ogłuszył strażników. Wyszliśmy szybkim krokiem z dziedzińca. Elf spokojnie zaczął kroczyć w dół drogi. Chwyciłam go za ramię i przeciągnęłam przez murek, który chwilę wcześniej przeskoczyłam. Wydał z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia i twardo upadł na trawę. Nie czekałam, aż pozbiera resztki swojej godności, zaczęłam schodzić bardziej stromą stroną pagórka w stronę płynącej przez miasto rzeki.

-Czemu nie idziemy normalną drogą, tylko jakimiś dziwnymi skrótami?-zapytał z pretensją w głosie chłopak, doganiając mnie w połowie zbocza. Przystanęłam i spojrzałam na niego, a następnie na pogrążony w ciemnościach zamek Cheydinhalu. Kpiący uśmieszek wypełzł mi na twarz.

-Bo „normalnie” uciekałeś sam, a strażnicy przymykali na to oczy. Teraz uciekasz z więzienia z osobą, która pozbawiła życia jednego z członków straży, która jest, prawdopodobnie, najbardziej ściganą osobą w tym mieście. Myślisz, że strażnicy będą udawać, że nic nie widzą i tym razem?-odpowiedziałam mu szybko i stanęłam na dużym głazie.-Bo ja myślę, że posłaliby strzały w twoją stronę bez mrugnięcia okiem. Przestałeś być lokalnym rzezimieszkiem, któremu większość uchodzi na sucho. Stałeś się wrogiem, który pomaga innemu wrogowi. Na twoim miejscu wyjechałabym stąd od razu.-dodałam i, mocno odbijając się od kamienia, skoczyłam na brzeg strumienia.

Derathel zamilkł i zrównał się ze mną. Popatrzył na jeden z uboższych domków, a następnie westchnął głośno. Nie czekałam na odpowiedź z jego strony, wiedziałam, że trafiłam w sedno. Weszłam do wody, do wysokości kolan, i zaczęłam brnąć w kierunku mostu, który znajdował się niedaleko. Schowałam się pod jego drewnianą konstrukcją i, sprawdziwszy się czy nikt prócz elfa mnie nie widzi, przepłynęłam na drugą stronę rzeki jednym, porządnym odbiciem się od dna. Szybko znalazłam się skulona między wysoką trzciną porastającą ten brzeg. Po chwili z wody tuż przede mną wyłonił się Bosmer. Powoli, nie zważając na moje nieme ponaglenia, wygramolił się ze strumienia. Ociekając wodą legł tuż obok mnie. Mokre kosmyki zachodzące na oczy zagarnął to tyłu. Położył się na trawie, założył dłonie za głowę i patrzył w gwiazdy.

-Co masz zamiar teraz zrobić?-spytał prawie od razu zmęczonym, znużonym głosem. Popatrzyłam na niego zaintrygowana. Właściwie sama nie wiedziałam co zrobić. Co prawda oczywistym faktem była moja wizyta u Matki Nocy, ale nie chciałam się tam udawać tuż po „incydencie”. Wzruszyłam ramionami.

W tej samej chwili z zamku wybiegła grupka zbrojnych z pochodniami. Chłopak zerwał się na równe nogi. Chciał wyjrzeć zza krzaków, lecz nacisk moich dłoni na jego ramionach skutecznie to zahamował.

-Chyba już wiedzą, że nawialiśmy. Czas się zwijać z miasta.-stwierdziłam i pochylona pobiegłam wzdłuż brzegu w kierunku drugiego mostu. Nie odwracałam się, nie czekałam, nie przejmowałam się nim. Jeśli pobiegnie, ma nie przeszkadzać, jeśli nie, cóż, życzę mu najlepszego. Przebiegłam po kładce i przeskoczyłam niski murek odgradzający średnich rozmiarów, ładny dom od ulicy. Z pasa odpięłam niewielki kluczyk i przekręciłam go w drzwiach.

Wpadłam do środka. Usłyszałam za sobą tylko odgłos cicho zamykanych drzwi i wbiegłam po schodach na górę. Rzuciłam się w stronę pierwszego, wypełnionego kufra w całym domu i szybko podniosłam wieko. W środku leżały ubrania, które nie należały do typowych przebrań zabójcy. Płócienne bluzki i sukienki, spodnie zrobione z grubego materiału, przeciętnej jakości buty i obszerny worek leżały ładnie poskładane na dnie, na nich znajdowała się sakwa wypełniona septimami*. Chwyciłam wór i szybko zaczęłam wypychać go ubraniami, zostawiając sobie jeden zestaw na zmianę.

Coś mnie tknęło i wyjrzałam zza balustradę. Na parterze stał elf, zdezorientowany patrzył wokoło, nie robiąc kompletnie nic. Już miałam do niego krzyknąć, lecz usłyszałam stęknięcie bramy.

-Derathel!-szepnęłam głośno, co w pustym domu brzmiało prawie jak krzyk.-Przekręć klucz w drzwiach i nie ruszaj się-poleciłam mu szybko, sama przylegając do ściany przy oknie i ostrożnie przez nie wyglądając. W chwili gdy zamek w drzwiach delikatnie trzasnął, strażnik chwycił za klamkę, próbując je otworzyć. Szarpał się chwilę, lecz później zrezygnował i polecił towarzyszce spojrzeć przez okna. Kobieta przylgnęła nosem do szyby i przez chwile rozglądała się po pustym pomieszczeniu. Przekazała koledze wieści i oboje odeszli do kolejnego domu.

Po raz kolejny nam się udało. Poczułam ulgę i poczucie kompletnego bezpieczeństwa. Machnęłam do Bosmera, żeby dołączył do mnie na górę, po czym ruszyła do kolejnego kufra. Ten zawierał tylko kilka męskich ubrań, które były po części rzeczami poprzedniego właściciela, a po części moimi starymi przebraniami, a także pokaźną ilość zwojów, parę eliksirów oraz worek ze smakołykami dla konia. Rzuciłam elfowi ubrania, zagarnęłam papiery wraz z marchwią do wora i zaczęłam przeglądać fiolki. Właściwości każdego płynu były niezwykłe, lecz ja szukałam tego, który był najbardziej rzadki z mojej kolekcji. Wreszcie wyciągnęłam mały słoiczek z ilością eliksiru, starczającego na góra pięć łyków.

Nie chciałam tracić czasu, noc była jeszcze młoda, a im wcześniej bym wyruszyła, tym łatwiej byłoby mi uciec. Zrzuciłam mundur Mrocznego Bractwa i szybko narzuciłam na siebie inne, typowo mieszczańskie ubrania. Musiałam sprawiać wrażenie niegroźnej zielarki, więc zostawiłam jedynie Rozszczepiacz Rozumu przy boku i łuk na plecach, a resztę postanowiłam przerzucić przez wysoki mur otaczający miasto.

Był to szalony pomysł, te mury były stworzone do chronienia miasta przed atakami. Były wysokie na piętnaście, a szerokie na trzy metry. Do tego szczęk metalu, który rozniósł by się po okolicy, gdyby ostrza tylko musnęłyby jakikolwiek kamień. Na szczęście miałam przygotowany plan ucieczki z tego miasta, zawsze miałam.

Byłam gotowa. Teraz tylko kamuflaż. Odwróciłam się do przebranego elfa i uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze bawiło mnie robienie z „ważnych” Cesarskich idiotów. Odkręciłam fiolkę i łyknęłam odrobinkę.

-Jeden łyk!-powiedziałam to chłopaka, podając eliksir. Spojrzał na niego niepewnie, lecz wypił, trochę nawet więcej niż łyk. Skrzywił się i wzdrygnął, zaciskając oczy. Zaśmiałam się lekko, to było cudowne w tym eliksirze, dla każdego smakował inaczej, a dla mnie wcale nie miał smaku. Derathel podniósł powoli wzrok na mnie. Nie zaskoczyła mnie jego przerażona mina, wiedziałam, że teraz wyglądam inaczej, prawdopodobnie jak jedna z wielu ludzi w tym mieście.

On też zaczął się zmieniać. Jego włosy stały się krótsze i jaśniejsze, jakby wyblakłe na słońcu. Oczy ściemniały i zamiast koloru morza, miały barwę smoły. Twarz zaczęła się deformować, wydłużyła się, jednocześnie zwężając szeroką szczękę. Uśmiechnęłam się do niego, gdy stanął jako niski, krępy mężczyzna, patrzący z przerażeniem na mnie.

-Gotowy na wielką ucieczkę?-spytałam cicho, nie czekając na odpowiedź. Chwyciłam wór z ubraniami i zarzuciłam go sobie na plecy. Zbiegłam na dół, uchyliłam okno i wyskoczyłam na zewnątrz, w ciemną, głośną noc.

~*~

*jednostka pieniężna w Oblivionie